dzień 11 Noclegowy kosz i religijne disco polo

Zmęczeni wysiedliśmy na dworcu w Valladoid. Upał. W którym kierunku teraz ? Może w tym. Ciężki plecak powodował, że nie miałam siły myśleć gdzie iść, po prostu chciałam się przemieszczać, żeby jak najszybciej go z siebie zrzucić. Niestety los nie był  łaskawy. Z dwóch dróg wybraliśmy złą. 

Po chwili wróciliśmy ponownie do punktu startowego a potem znowu gdzieś przed siebie. Zrobiliśmy spore kółko. Zrezygnowani i spoceni zobaczyliśmy naszą nadzieję w przechodniu. Wyrwaliśmy go z kłębka myśli, w których podążał gdzieś do przodu. Zatrzymał się, poprosiliśmy o pomoc. Nawet nie próbował tłumaczyć nam drogi, zaprowadził nas. Cel był w zasięgu kilku kroków. Podziękowaliśmy serdecznie. 
ufff.... jesteśmy ! Weszliśmy do budynku. Jak tu ładnie, super, cieszę się - pomyślałam. Teraz tylko kąpiel, zdobycie czegoś do jedzenia i spanie... cudnie.
Nie! Nie tak gładko się to potoczyło. Owszem trafiliśmy pod dobry adres, ale niestety usłyszeliśmy to: "Na dzisiejszą noc nie mam was gdzie przenocować, jutro tak, ale dziś bardzo mi przykro...". Cóż za bolesny kosz. Cóż, trzeba było znów dać się przytłoczyć przez plecak i iść w poszukiwaniu  miejsca do spania. Na szczęście już na następnej ulicy znaleźliśmy spoczynek. 


...


Zadziwiające jakie cuda sprawia chłodny prysznic, jeszcze kilka minut wcześniej jedyne o czym marzyłam to paść i nie wstawać do rana. A tu proszę. Strumień wody na nowo postawił mnie do pionu a znajdując się w pozycji pionowej najlepiej otworzyć drzwi i wyjść. Tak też zrobiliśmy. Był już wieczór, ciemny i ciepły. Poszliśmy do katedry w centrum miasta. Mimo późnej godziny była otwarta. Nie było nikogo. Zajęliśmy miejsce w ławce, żeby chwile się pomodlić i ... zaczęło się. Trzasnęło, łupnęło i grało. Cóż za powitanie - pomyślałam. Byłam lekko zdezorientowana, co się dzieje. Popatrzyłam na Pawła, on na mnie i na twarzach pojawiły się ogromne uśmiechy. Muzyka o której mowa nie była odtworzona z kasety czy płyty, choć właśnie to przyszło mi na myśl, ona była grana na żywo! I nie byłoby w tym nic dziwnego, przecież w kościołach grają różne schole, chóry organiści... gdyby nie to jakie budziła skojarzenia. Wyobraźcie sobie pana grającego na keyboardzie z podkładem weselnym, do tego pan na gitarce i pani w śpiewająca. Ich wykonanie muzyki kościelnej różniło się znacznie od tych, które słyszałam do tej pory. Mimo kiczowatego podkładu, było w nich tyle autentyczności, radości i pogody ducha, że po chwili ich religijne disco polo przechodziło na plan dalszy a w człowieku budziła się refleksja skąd w nich tyle optymizmu? 


...

p.s. skąd się tam wzięli i jaki był tego finał mogę opowiedzieć ciekawskim :) 

Brak komentarzy: