dzień 17 "Na bezludnej plaży w odwiedzinach u pewnego Meksykanina"

"Tato jutro będziesz miał gości. Przyjedzie Gringo z żoną". Pewnie mniej więcej tak Eryk zakomunikował nasz przyjazd. Skorzystaliśmy z zaproszenia, byliśmy nim zaszczyceni. Nie pytając o szczegóły spakowaliśmy plecaki i dzień później siedzieliśmy w autobusie, który miał nas zawieźć do Los Limones.
Wysiedliśmy rozglądając się w poszukiwaniu Carlosa. Przez głowę w tym ułamku sekundy przemknęła myśl: "Może to był tylko żart? Może tak naprawdę nikt nas nie zaprosił?" Na takie rozważania było jednak zdecydowanie za późno. Rozejrzeliśmy się raz jeszcze...
W pobliżu nie było nikogo oprócz pana w dziurawym kapeluszu i ciemnej koszuli z długim rękawem. Pomachał nam. Czyli jednak ... "Witajcie jestem Carlos, czekałem na Was" Wtem wykonał ruch wskazujący na auto i dodał "Wsiadajcie". Popatrzyliśmy w stronę samochodu w wyobraźni próbując znaleźć dla siebie miejsce. Był to stary, niebieski pickup. Paka załadowana po brzegi piachem, na nim ułożone butle na wodę, przywiązany sznurkiem rower i siedzący gdzieś między tym wszystkim dwaj pasażerowie. Jeden w stylu kowboya ubrany w wysokie skórzane kozaki, wąskie spodnie i włożoną do nich kraciastą koszulę. Drugi młodszy w stylu bardziej nowoczesnym: jeans + t-shirt. A My? 
Przez chwilę staliśmy w konsternacji, którą przerwała rzucona w naszym kierunku lina. "Przywiążcie plecaki na dach i jedziemy." Auto wyglądało zabawnie, było obładowane do granic możliwości. Dla nas przypadło zaszczytne miejsce w środku. Carlos włączył swój ulubiony zestaw piosenek i ruszyliśmy... 


Półtorej godziny później auto skręciło z asfaltowej drogi w głąb dżungli i wjechało gwałtownie między gałęzie drzew. Popatrzyliśmy na siebie wymownie. Uśmiech w środku. Oprócz tego, że jedziemy w odwiedziny do taty Eryka (z którym wiązała nas trzy dniowa znajomość), nie wiedzieliśmy nic, dlatego pierwsze co przyszło na myśl to wielkie "wow". Miejsce w którym się znaleźliśmy było kawałkiem wykarczowanej ziemi. Po prawej stronie stała mała polowa kuchnia a po lewej drewniane pale wbite w ziemię tworzyły podstawę dla zawieszonych hamaków. W cieniu siedziało kilku mężczyzn. Carlos wysiadł zadowolony, przywitał się z kolegami i zapytał czy jesteśmy głodni. Zobaczyłam "kuchnię" i w ułamku sekundy myśli cofnęły się kilka dni wstecz kiedy żołądek odmawiał posłuszeństwa, te wspomnienia nie pozwoliły mi na obiad. Paweł jako ten odważniejszy zasiadł do posiłku. Na małym stoliku zrobionym z deski i skrzynki po jakiś napojach postawiono michę czarnej zupy. SMACZNEGO Pablo! Wcinali teraz oboje mazistą ciemną polewajkę. Była zrobiona  z czarnej fasoli, ryżu, marchwi i papryki. Ja natomiast zostałam ugoszczona orzeźwiającą wodą z limonką. Po posiłku mężczyźni wyładowali butle i piach a my ruszyliśmy dalej, bowiem jak się okazało to był tylko przystanek po drodze. 

Korzystając z tego, że zwolnił się bagażnik kontynuowaliśmy podroż na zewnątrz. Powiew wiatru rozwiewał włosy i przyjemnie chłodził zgrzane ciało.
Było późne popołudnie kiedy dotarliśmy na bezludną plaże należącą do Carlosa. W pobliżu kilku a może kilkunastu kilometrów nie było nikogo ani niczego. Od strony morza brzeg porastały bujne palmy, dalej była droga a za nią zaczynała się gęsta dżungla. Nie była to jednak dżungla jaką wyobrażałam sobie będąc dzieckiem. Przypominała bardziej mocno zarośnięty las,w którym drzewa rosły tak blisko siebie, że ich gałęzie splatały się ze sobą tworząc gęstą sieć. 
...


Carlos oprowadził nas po swojej posesji. A chwilę później wskoczyli z Pawłem do wody w poszukiwaniu ryb na kolację. Miałam szczerą nadzieję, że ich połów się uda. Byłam strasznie głodna. Burczało mi w brzuchu od 9 godzin nic nie jadłam. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że będziemy na takim odludziu. Położyłam się na bezludnej plaży i czekałam na mężczyzn wracających ze zdobyczami. Na szczęście nie zawiedli. 




To była najlepsza kolacja w życiu. Przygotowana w spartańskich warunkach, w kuchni w której ani nie było bieżącej wody ani prądu. Ryba prosto z morza przyrządzona nad ogniskiem. Do tego smażone w głębokim oleju tortille, skropione sokiem z limonki. Rewelacja. Chwile później zrobiło się ciemno. Z pobliskich gęstwin słychać było odgłosy egzotycznego ptactwa, niebo rozświetliło miliony gwiazd a my siedzieliśmy przy ogniu słuchając opowieści Meksykanina. Miał o czym opowiadać... ale to pozostawię już tylko sobie. 

zachód słońca na dżunglą
widok na morze 

Brak komentarzy: