dzień 5 Policja w piekarniku

Proszę się zatrzymać i przygotować dokumenty do kontroli powiedzieli zdecydowanym tonem panowie z policji turystycznej. Cóż pomyślałam ... jednak widać z daleka, że jesteśmy turystami. Ledwo wysiedliśmy z lodówki na czterech kółkach a oni już nas wypatrzyli. Buenas dias! Powiedzieliśmy serdecznie... 

podając paszporty do kontroli. W czasie gdy oni analizowali podobieństwo naszych zdjęć ze stanem faktycznym, ja bacznie się im przyglądałam. Zaintrygowała mnie uroda tych panów. Są nietutejsi- pomyślałam. A jacy byli?  Wysocy i amerykańscy, kwadratowe twarze, jasne włosy.  Nagle moje rozważania na temat ich wyglądu przerwało pytanie, które było wypowiedziane w taki sposób, że zawierało w sobie odpowiedź: "Polako?!" Si- odpowiedzieliśmy zgodnie. Po czym policjant pokiwał głową, uśmiechnął się, oddał paszporty i wykonał salutujący gest wskazujący wyjście. Tak rozpoczął się nasz dzień w Meridzie. 
Przekroczyliśmy drzwi dworca i znaleźliśmy się w ... piekarniku. Oczami wyobraźni widziałam siebie leżącą między piekącymi się ciasteczkami a kaczką faszerowaną jabłkami. Było bardzo, bardzo upalnie. Powietrze ciężkie i gorące. Promienie słoneczne natrętne i nie odstępujące na krok a chodniki, asfalt i beton grzejące jak kaloryfery. Brakowało tu przyjemnego wietrzyku, który wiejąc znad morza dawał chwilę wytchnienia. Było natomiast gwarne miasto, zatłoczone ludźmi, którzy zostali złapani przez nasze oczy w trakcie jedzenia tortilli na pobliskim  bazarze, czekania na autobus, pchania rowero-wózka, poprawiania sukienki, rozmowy z koleżanką. Obserwowanie ich codzienności było ciekawym doznaniem, w którym odkrywało się cząstkę siebie i swojego człowieczeństwa. 


...


Mówi się, że szukając dobrego jedzenia trzeba iść tam gdzie jada najwięcej miejscowych. Siedliśmy w małym przydrożnym lokalu. U sufitu powietrze mieszały duże metalowe wiatraki. Ściany pomalowane niedbale żółto-pomarańczową farbą. Jakaś mała lada i stoliki przy, których toczyło się życie towarzyskie.  W rogu stara, wysłużona kasa a przy niej urocza pani z kokiem rytmicznie wystukująca ceny za posiłki. Zamawialiśmy stosując metodę wyliczanki. Na co wypadnie na to bęc. A potem do brzucha trafiła całkiem spora porcja jedzenia popita świeżo wyciśniętym sokiem z ananasa. 
Gdy zaszło słońce poszliśmy na wieczorny spacer. Było ciemno i ciepło. Dopiero teraz można było spokojnie podziwiać uroki tego miejsca. Rynek tętnił życiem. Z barów dobiegały wesołe śmiechy. Rodziny spacerowały z dziećmi. Starsi odpoczywali siedząc na ławkach lub murkach. Zakochani przytulali się czule. Przed nami mały chłopiec pozował do zdjęć swojemu tacie, robiąc mistrzowskie salta, obok starszy dziadziuś z żoną wcinali lody. A my? My delektowaliśmy się  indiańską muzyką, która dobiegała do naszych uszu . Sami powiedzcie czy coś więcej trzeba?


kolonialna katedra w centrum Meridy 


Brak komentarzy: