Pierwszy dzień rozpoczął się wcześnie. Budzik zadzwonił o 4.oo rano (Paweł pakował swój plecak do 2.30) mimo to zerwaliśmy się na równe nogi. Byliśmy pełni energii. Przegryźliśmy sucharka, zamknęliśmy mieszkanie i zaczęło się. Na ulicach Antwerpii było ciemno i pusto kiedy nasza dwójka wędrowała w kierunku autobusu z dużymi plecakami wypchanymi wszystkimi niezbędnymi rzeczami. Przez drogę na lotnisko w głowie szalała wyliczanka: Paszport? Jest! Szczoteczka? Jest! Płetwy? Są! Aparat? Książka? Sandały? Ręcznik? Po kilku minutach przerwała ją drzemka, która skończyła się na przystanku w Brukseli.
Ogromne lotnisko mimo tak wczesnej godziny było pełne wędrujących ludzi, różnych narodowości, różnych języków. Każdy z jakimś pakuneczkiem, zakłębiony w swoich myślach, trochę zaspany, nieporadny. Chińczyk, Murzynka, Arab, Europejczyk, Polak i Polka :)... każdy z tą samą nadzieją, żeby bezpiecznie dolecieć do celu.
Ogromne lotnisko mimo tak wczesnej godziny było pełne wędrujących ludzi, różnych narodowości, różnych języków. Każdy z jakimś pakuneczkiem, zakłębiony w swoich myślach, trochę zaspany, nieporadny. Chińczyk, Murzynka, Arab, Europejczyk, Polak i Polka :)... każdy z tą samą nadzieją, żeby bezpiecznie dolecieć do celu.
Lot zleciał zaskakująco szybko. W ciągu 11 godzin pokonaliśmy trasę 7 700 km przy prędkości około 880 km/h na wysokości 10 000 km (-50*C). Trasa przebiegała nad Wielką Brytanią, Oceanem Atlantyckim w okolicach Nowego Jorku z międzylądowaniem na Kubie, gdzie wysiadło część pasażerów. Lotniskiem docelowym był Cancun w którym znaleźliśmy się o 15.00 czasu miejscowego. Przywitało nas uderzenie upalnego powietrza oraz zadowoleni Meksykanie proponujący grzecznie swoje usługi transportowe. Jeden z nich zaprowadził nas na przystanek, po drodze nawiązując serdeczną rozmowę. Dostaliśmy się na dworzec a dwie godziny później byliśmy w Tulumie. Mieliśmy przygotowany adres jednego hostelu, ale ostatecznie do niego nie dotarliśmy ponieważ tuż przy wyjściu z dworca poznaliśmy Filipe, który zaproponował nam spędzenie nocy w Casa del Sol. Byliśmy wykończeni podróżą a upał, ciężkie plecaki i nieprzespana noc dawały się we znaki. Resztkami sił dowlekliśmy się do naszej Cabany - malutkiego bielonego domku, krytego liśćmi palmy. W środku łóżko, na suficie duży wiatrak, podstawka pod plecak. Czego chcieć więcej? Padliśmy i wstaliśmy dopiero następnego dnia.
To miejsce naszego pierwszego noclegu.
1 komentarz:
u lala ale meksyk :D
Prześlij komentarz